Coraz więcej gmin zmaga się ze skutkami deszczy nawalnych. Rumia wdraża różne rozwiązania: stawia na błękitno-zieloną infrastrukturę i opłaty za odprowadzanie wód opadowych. System opłat i ulg uświadomił mieszkańcom konieczność zatrzymania wody na terenie posesji, odciążył kanalizację i ograniczył groźbę podtopień.
Ilona Gosk i Ewa Jakubowska-Lorenz z Fundacji Sendzimira rozmawiają z Pawłem Dąbrowskim, Naczelnikiem Wydziału Gospodarowania Mieniem w Urzędzie Miasta Rumi i inicjatorem wielu zastosowanych tam rozwiązań.
Fundacja Sendzimira: Dlaczego zdecydowali się Państwo wprowadzić opłaty za odprowadzanie wód opadowych?
Paweł Dąbrowski: Do tej decyzji przymierzaliśmy się od wielu lat. Stoi za nią zwykła analiza kosztów i zagrożeń. W Rumii stale rośnie liczba ludności i nowych obiektów, podłączanych do kanalizacji. Nasze kolektory deszczowe przestały wystarczać, choć są czyszczone i w dobrym stanie. Pojawiały się podtopienia i musieliśmy coś z tym zrobić. Można próbować budować nowy system kolektorów, ale to oznacza rozkopanie całego miasta i gigantyczne koszty. Uznaliśmy, że jedyna rozsądna droga, to zmniejszyć ilość wody odprowadzanej do kanalizacji. Podeszliśmy do tego kompleksowo.
Najpierw stopniowo ograniczyliśmy wydawanie zgód na podłączanie się do sieci. Mamy wytyczne, że tam gdzie to możliwe, woda ma być zagospodarowana na miejscu. Na początku rodziło to oburzenie, zwłaszcza developerów i spółdzielni mieszkaniowych, ale się udało.
Niestety około połowa Rumi leży na terenie osuszonych bagien, gdzie woda gruntowa bywa na poziomie kilkunastu centymetrów, więc opadów nie da się rozsączyć. Tam wydajemy zgodę na podłączanie się do sieci, ale pod warunkiem budowy zbiornika lub zespołu zbiorników, które przechwycą całość niezagospodarowanego opadu. Nasz punkt odniesienia to prognoza deszczu, który w 2050 r. ma występować co 20 lat, czyli bardzo duży opad. Zbiorniki mogą być opróżniane stopniowo w narzuconym przez nas tempie – standardowo całkowicie w ciągu 24 godzin, a sam zrzut może rozpocząć się dopiero po określonym czasie liczonym od zakończenia opadu. Są do tego różne rozwiązania techniczne. Dla większych obiektów wymagamy też rejestratorów pracy, które na bieżąco wysyłają raporty do naszego systemu, żeby nie było opróżniania poza kontrolą. Od tego systemu mamy nieliczne wyjątki, typu szkoła czy inne obiekty publiczne, ale sami dla siebie też wydajemy takie ostre warunki.
FS.: Jakie były skutki tych wytycznych?
PD: Gwałtownie spadł przyrost ilości nowej wody w sieci, bo nowe obiekty ją wykorzystują, rozsączają albo przetrzymują w zbiornikach i spuszczają, kiedy sieć jest już pusta. Niestety okazało się, że to nie wystarcza, wciąż był problem z przeciążoną siecią. Więc zapadła decyzja, że wprowadzamy opłaty za korzystanie z miejskiej sieci kanalizacji deszczowej. Mamy całkowicie rozdzielne sieci sanitarne i deszczowe i sieć deszczowa w całości należy do miasta.
FS: Jakie zasady opłat Państwo przyjęli?
Według uchwały opłata to 10 zł za metr sześcienny netto liczona jako iloczyn ceny, sumy powierzchni utwardzonej na danej nieruchomości oraz rocznej sumy opadów. Chcieliśmy zmiany wprowadzać stopniowo, żeby mieszkańcy się oswoili, więc ustaliliśmy, że za pierwszy i drugi rok opłata będzie pobierana tylko za powierzchnię dachów liczonych po obrysie budynku, odpuściliśmy powierzchnie utwardzone. Chcę podkreślić, że naszym celem nie były wpływy do kasy miejskiej, ale przede wszystkim wymuszenie na mieszkańcach i firmach odłączania się od sieci i ograniczania zrzutu. Dlatego podstawą systemu są ulgi, które tworzą motywacje do różnych działań na rzecz zatrzymania wody. Żeby przyspieszyć proces przyjęliśmy zasadę, że jeśli jakiś obiekt odłączy się w danym roku, choćby w końcu grudnia, to za ten rok już nie zapłaci.
fot. Urząd Miasta Rumi
FS: Jakie ulgi zostały wprowadzone?
PD: Obiekt, który co najmniej 40% wód opadowych zagospodarowuje lub rozsącza u siebie, za tę część wody nie płaci, bo nie zrzuca jej do sieci, a od pozostałej wody ma 20% zniżki. Dalej jest ulga za tymczasowe przetrzymanie wody w zbiorniku: za co najmniej 40% retencji – 20% ulgi. Jeśli obiekt ma jedno i drugie, rozsączanie i przetrzymanie, to ulga wynosi nie 40%, co byłoby prostą sumą, ale 60% dla zachęty. Jest też premia za duże drzewa. Na każde rozpoczęte 800 m² musi być co najmniej jedno drzewo o wysokości minimum 7 m i obwodzie pnia minimum 70 cm, mierzonym 1,5 m nad ziemią. Za to jest ulga 10%. Co więcej, na wniosek mieszkańców dodaliśmy ulgę za występujące specyficznie u nas kępy wielopniowych drzew: jeśli mają 7 metrów wysokości i połowa sumy obwodów pni przekracza 70 cm, to taką kępę liczymy jak jedno drzewo. Bo te kępy też są bardzo wartościowe. I wreszcie nieruchomość, która ma minimum 80% powierzchni biologicznie czynnej też ma 10% ulgi. Wszystkie one mogą się łączyć.
FS.: Czy przy wszystkich ulgach można całkowicie wyeliminować opłatę?
PD: Nie, maksymalnie można uzyskać 90% ulgi. Ale trzeba pamiętać, że za wodę zagospodarowaną się nie płaci, a obiekt który odłączy się od sieci nie płaci w ogóle. Dla obiektów, które jednak obawiają się całkowitego odłączenia pozwalamy zostawić przelew awaryjny, za który jest opłata w wysokości tylko 5% całej kwoty.
FS: W jaki sposób kontrolują Państwo instalacje i poziom retencji w poszczególnych obiektach?
PD: Na razie robiliśmy to na podstawie zgłoszeń, przysyłanych zdjęć. Ale zastrzegamy sobie prawo do kontroli, są urzędnicy, którzy po prostu chodzą w teren. Przy czym wiadomo, że są to rzeczy trudne do ścisłego wyliczenia. Na razie przyjmujemy na słowo, a skrajne przypadki kontrolujemy i wyjaśniamy.
FS: Jak kształtowały się opłaty w praktyce? I ile wpłynęło do budżetu miasta?
PD: Okazało się, że mamy tylko jeden dom jednorodzinny podłączony do sieci. Reszta odprowadza wodę do gruntu. Najwięcej płacą duże firmy, obiekty handlowe i przemysłowe. W spółdzielniach na rodzinę rzadko przypada więcej niż 400 zł rocznie. Starsze spółdzielnie, budowane za tzw. komuny, mają dużo wysokich drzew i tam sami naliczaliśmy ulgi. Co do dochodów miasta – podkreślam jeszcze raz: głównym zyskiem jest to, że nie musimy budować nowej kanalizacji, która kosztowałaby dziesiątki, a nawet setki milionów złotych. Rachunków za rok 2019 wystawiliśmy na ok. 1,6 mln zł, z czego zapłaconych zostało 1,2 mln, reszta to odmowy, wyjaśnienia, umorzenia. Ale to nie jest czysty zysk, bo obsługa pochłania spore koszty: to przede wszystkim korespondencja i dwa nowe stanowiska pracy.
FS: Ilu właścicieli nieruchomości skorzystało z ulg? Czy widać widoczną różnicę w ilości wody zrzucanej do sieci wody?
PD: Liczymy, że bezpośrednio w związku z uchwałą około 100 obiektów albo już się odłączyło, albo jest w trakcie odłączania. Tam gdzie są piaski, żwiry czasem wystarczyło po prostu odciąć rynnę i wyprowadzić ją 2-3 metry od budynku, na trawnik. Na terenach byłych bagien to jest bardziej skomplikowane. Dla wielu budynków prowadzone są prace projektowe, inne są na etapie uzyskiwania pozwoleń. Są osiedla, które zlecają projektantom np. sporządzenie trzech wariantów odwodnienia i analizę ekonomiczną, co im wyjdzie taniej. W tym są instalacje wykorzystujące wodę do podlewania zieleni. Oceniam, że ilość wody z nowych inwestycji, która wpadałaby do kanalizacji zmniejszyliśmy o ok. 90%. Wielu drzewom darowano życie, bo już teraz albo w przyszłości dadzą ulgę. Powstają nowe nasadzenia. Równocześnie dużo inwestujemy w gminie w błękitno-zieloną infrastrukturę (FS: opublikujemy na ten temat osobny wywiad). Trudno dokładnie oszacować wpływ poszczególnych działań, ale w sumie zmiana jest ogromna.
FS: Jaka była reakcja mieszkańców i firm na wprowadzenie systemu opłat i ulg?
Dla części mieszkańców był to szok – nie śledzą, co się dzieje w gminie, więc o sprawie dowiedzieli się, jak przyszedł rachunek. Ale większość pogodziła się z opłatą. Wielkim plusem tej uchwały jest ogromne podniesienie świadomości społecznej: ludzie dowiedzieli się, że jest problem z odprowadzaniem wód deszczowych, że to kosztuje, co się dzieje z wodą, jak spływa z rynny. Wcześniej większość nie miała o tym pojęcia. Świadomość miały osoby, które mierzyły się z podtopieniami, ale to były na szczęście nieliczne przypadki. Dużo pracy włożyliśmy w wyjaśnianie wszystkiego mieszkańcom: były rozmowy, co można zrobić, gdzie szukać pomocy. Były jednak też problemy ze znalezieniem wolnych terminów u nielicznych projektantów, którzy zajmują się takimi rzeczami.
for. Urząd Miasta Rumi
FS: Uchwała została jednak zawieszona. Z czego to wynika?
PD: Po zaskarżeniu przez jedną z firm, WSA w Gdańsku orzekł, że samorządy w ogóle takiej opłaty nie mogą nakładać. Wstrzymaliśmy naliczanie opłat za ten i ubiegły rok. Złożyliśmy kasację i czekamy, co zrobi Naczelny Sąd Administracyjny. W tej kwestii nie ma jasnych uregulowań, jest pewna próżnia, w której gminy działają po omacku. No i są sprzeczne wyroki. W Opolu uchylono analogiczną uchwałę, ale Sąd Wojewódzki w Bydgoszczy oddalił wszystkie skargi na tożsamą uchwałę w jednym z miast w województwie. W Koszalinie z kolei Najwyższa Izba Kontroli, w wystąpieniu pokontrolnym, wręcz oskarżyła prezydenta miasta, że jest niegospodarny, bo nie podjął działań dla wprowadzenia takiej opłaty. Panuje chaos.
FS: Czyli orzeczenie NSA będzie miało ogromne znaczenie nie tylko dla Rumi?
PD: Tak, mniej lub bardziej oficjalnie sądy wojewódzkie czekają, co zrobi NSA. My chcieliśmy sprawdzić co się dzieje w gminach. Wysłaliśmy zapytanie do wszystkich jednostek samorządu terytorialnego w kraju: gmin, miast, powiatów, województw; w sumie ok. 2800 zapytań. Zdecydowana większość odpowiedziała. Okazuje się, że tylko ok. 40% jednostek samorządu posiada kanalizację deszczową. Spośród nich 78 ma wprowadzone czynne opłaty, a konstrukcje prawne są bardzo różne.
W naszym odwołaniu argumentujemy, że skoro tyle jednostek ma opłaty i to czasem od wielu lat, to jeśli NSA podtrzyma wyrok WSA w naszej sprawie, konsekwencją będzie możliwość podważenia opłat we wszystkich tych jednostkach. W każdej znajdzie się spółdzielnia czy zakład, który je zaskarży. Wszyscy czekają na ten wyrok – i samorządy i zakłady czy spółdzielnie mieszkaniowe. Taki wyrok rodzi też skutki prawne typu konieczność oddawania pobranych opłat. A trzeba też pamiętać, że środki te zostały już przez gminy wydane, również na samą obsługę systemu.
Jeśli NSA uzna te opłaty za nielegalne, to w przepisach coś będzie musiało się zmienić. No, chyba że sąd podzieli nasze zdanie i uzna legalność tych opłat. Wówczas sądzę, że sądy wojewódzkie też byłyby przychylne.
FS: Bardzo dziękujemy za rozmowę i trzymamy kciuki za korzystny wyrok NSA.
Zachęcamy do zapoznania się z naszą publikacją Błękitno-zielona infrastruktura dla łagodzenia zmian klimatu w miastach – narzędzia strategiczne, która omawia instrumenty polityczne i wspierające, stosowane przy wdrażaniu rozwiązań opartych na przyrodzie.