Maciej Łepkowski jest nie tylko teoretykiem, ale i praktykiem czwartej przyrody. Magister filozofii z doktoratem obronionym na architekturze krajobrazu, prezentuje nam badania i plany dotyczące warszawskich nieużytków. Rozmowę przeprowadził Maciej Kozłowski.
Temat nieużytków jest dość niszowy. Dlaczego wybrałeś go do pracy doktorskiej?
Zaczęło się od tego, że podczas studiów magisterskich na Uniwersytecie Warszawskim pisałem pracę na temat filozofii Gernota Böhme. To filozof niemiecki, który w latach 90. napisał ważną dla mnie książkę “Ekologiczna estetyka przyrody” gdzie rozwija koncepcję przyswojonej przyrody, którą jest dla niego przede wszystkim miasto. Przyswojenie przyrody polega na pracy w, i z przyrodą w taki sposób by wytwarzać “dobrą przyrodę” czyli taką gdzie możliwa jest koegzystencja tego co ludzkie i nieludzkie. Böhme wskazuje różne formy przyrody, które pojawiają się w miastach wraz z ich historycznym kontekstem. Jednym z nich są właśnie nieużytki, które określa rezerwatami wewnątrz miast. Te miejsca wydały mi się szczególnie ciekawe, pobudzające wyobraźnię, gdzie to wytwarzanie przyrody odbywa się na zupełnie innych zasadach i otwiera możliwość dla nowych praktyk.
Miałem już doświadczenie pracy z nieużytkami zdobyte w ramach projektu “Olsztyn – Dortmund. Dwa ogrody”, gdzie okupowaliśmy przez trzy lata nieużytki w tych dwóch miastach na działania artystyczne i animacyjne. Filozofia Böhme była dla mnie takim ideowym impulsem do wejścia w temat od strony teoretycznej. W okresie, kiedy pracowałem w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, przy programie Zielony Jazdów, razem z zespołem kuratorskim snuliśmy wizję wydarzeń artystycznych pod hasłem biennale nieużytków – spekulując czym są i czym mogą być te miejsca. Tę ideę rozwinęła i zrealizowała potem Martyna Cziszewska-Klejnowska w ramach serii wydarzeń w różnych miastach. Z doświadczeniami w polu humanistyki i sztuki rozpocząłem studia doktoranckie na wydziale architektury krajobrazu w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. W tym czasie SGGW realizowało dla Zarządu Zieleni m. st. Warszawy duże interdyscyplinarne badania miejskich nieużytków, finansowane ze środków europejskich. Doktorat napisałem na ich bazie.
Jak wyglądał przebieg tych badań?
Na początek szukałem odpowiedniej ramy konceptualnej. I tak trafiłem na koncepcję czwartej przyrody, sformułowaną przez berlińskiego ekologa Ingo Kowarika. W skrócie twierdził on, że przyrodę można podzielić na cztery rodzaje: pierwsza to przyroda pierwotna, druga związana z rolnictwem i gospodarką leśną, trzecia to przyroda zaprojektowana (parki, ogrody, skwery itp.) i czwarta czyli przyroda nieużytków, terenów przekształconych i porzuconych przez człowieka. Razem z moją promotorką Beatą Gawryszewską i Anną Wilczyńską, z którymi prowadziliśmy badania, pojechaliśmy do Berlina spotkać się z profesorem. Jako ekologa interesują go głównie procesy przyrodnicze. Reprezentuje szkołę ekologii miejskiej, która narodziła się właśnie w Berlinie.
Jest świetna książka Greening Berlin autorstwa Jensa Lachmunda, która w szczegółach opisuje rozwój ekologii miejskiej w kontekście społeczno-politycznym. Temat nieużytków i związanych z nimi procesów przyrodniczych, który na początku eksplorowali naukowcy z czasem stał się ważny również dla różnych grup nieformalnych, organizacji pozarządowych, a potem polityki czy nawet biznesu. Na styku i poprzez tarcia między tymi grupami powstało wiele praktycznych ustaleń i zapisów prawnych, które umożliwiły ochronę miejskiej przyrody oraz zakładanie nowego rodzaju parków. Dzięki temu długiemu procesowi “wytwarzania przyrody” estetyka nieużytku jest w Berlinie czymś oczywistym, popularnym i powszechnie akceptowanym. Zresztą w Warszawie obserwujemy podobny proces, czego przykładem jest świetny, nowy Park Akcji „Burza” na Kopcu Powstania Warszawskiego.
Czy miałeś okazję zobaczyć w Berlinie parki firmowane przez Kowarika?
Profesor oprowadził nas po Parku Natury Südgelände. Jest to pionierska realizacja i swego rodzaju ikona parku czwartej przyrody. Park powstał na początku lat 90. więc ma już swoje lata. Kowarik kuratorował cały proces od koncepcji, przez projekt, po realizację. Ważną funkcją parku jest ochrona kilku zagrożonych gatunków roślin. Jest to ochrona czynna, która wymaga kontrolowania naturalnej sukcesji. Co tworzy swego rodzaju paradoks – z jednej strony jest to park, który powstał aby chronić i eksponować spontaniczne procesy przyrodnicze, z drugiej strony kontroluje się naturalną sukcesję żeby utrzymać stanowiska chronionej roślinności.
Powstał więc rezerwat, ale w otoczeniu torowisk i zabudowań kolejowych, które przez kilkadziesiąt lat stały nieużywane i zarastały. To przestrzeń bardzo typowa dla tego miasta i tłumaczy dlaczego właśnie tam narodziła się miejska ekologia. Berlin Zachodni stał się inkubatorem tego ruchu ponieważ w okresie zimnej wojny na mapie politycznej był wyspą, odłączoną od reszty Republiki Federalnej Niemiec. W związku z tym, duża część infrastruktury kolejowej przestała spełniać swoje funkcję i została opuszczona, do tego doszły jeszcze rozległe rumowiska oraz pasy ziemi niczyjej ciągnące się wzdłuż Muru Berlińskiego. Tereny te przejęła niekontrolowana przyroda a wraz z nią ekolodzy z Berlińskiego Instytutu Technicznego, którzy niemogąc opuszczać miasta badali to co mieli na wyciągnięcie ręki.
Jakie wrażenia wyniosłeś z tego parku?
To bardzo specyficzna enklawa, gdzie bujna roślinność przeplata się z rdzewiejącą stalą. Ta pokolejowa estetyka została uwypuklona przez projektantów. Część obiektów w parku została wykonana przez kolektyw rzeźbiarski, który wynajmował pracownie w budynkach kolejowych i współtworzył tę przestrzeń razem z ekologami. Pawilon, w którym myto wagony został przekształcony w salę koncertową. Powiedziałbym, że ten park jest bardzo elegancki. Co też jest zaskoczeniem, jeśli pomyśli się o tym, że to jednak nieużytek. Na wejściu do parku zostały zamontowane bramki, identyczne jak te przy wejściu do metra. Opłata za wstęp wynosi 1 euro. Ingo Kowarik tłumaczył, że park nie powinien być zupełnie darmowy, choć wpływy z opłat nie stanowią znaczącego wsparcia, ale ważna jest równowaga energetyczna. Ludzie mogą tam wejść, ale muszą też dać coś od siebie, nawet czysto symbolicznie.
Czy nadal pozostaje tam tyle przestrzeni na działania społeczne bądź artystyczne?
Ciekawym miejscem w parku jest stary tunel kolejowy. To jedyne miejsce, które w otoczeniu naturalnej sukcesji roślinnej, dopuszcza równie niekontrolowaną, swobodną działalność ludzi. Widać tam ślady i degeneracji, i kreacji, nawet jeśli jest ona niezrozumiała dla postronnych osób. Kowarik wyjaśnił nam, że choć wygląda to na spontaniczną aktywność, to reguły działań zostały szczegółowo omówione ze społecznością grafficiarzy. Oni dokładnie wiedzą, gdzie mogą tworzyć murale i na jakich zasadach.
To porozumienie z administratorami też jest ciekawe, bo dotyczy przecież działalności spontanicznej. Co odzwierciedla także sytuację tamtejszych roślin. Sukcesja podlega tam negocjacji. Są miejsca, gdzie się ją powstrzymuje i wypasa owce, które pomagają zachować otwarty charakter terenów. I nie jest to przypadkowe, tylko motywowane ochroną pewnych gatunków bylin. Gdyby zaczęły tam rosnąć krzewy i drzewa, byliny straciłyby swoje środowisko. Jak widać, to miejsce jest pełne sprzeczności. Czwarta przyroda jest tam zarazem chroniona i poskramiana, a z definicji jest czymś samorzutnym i właśnie pozbawionym kontroli człowieka.
Przejdźmy do warszawskich nieużytków. Dlaczego zlecono ich badanie?
Urzędnikom zależało na praktycznych wynikach. Chcieli sprawdzić jak postrzegane są nieużytki i czy mogą w przyszłości stać się pełnoprawnymi terenami zieleni. Wstępny przegląd dał nam ponad 70 lokalizacji, z których mieliśmy wybrać te docelowe. Ustaliliśmy więc klucz wyboru oparty na czterech kryteriach. Po pierwsze ważne było prawo własności – uwzględniliśmy wyłącznie tereny należące do miasta bądź skarbu państwa. Po drugie miały to być lokalizacje wskazane w planach miejscowych jako tereny zieleni. Po trzecie miała być na nich obecna roślinność ruderalna. A po czwarte miały to być miejsca ogólnodostępne. Wybraliśmy finalnie 25 lokalizacji w całej Warszawie. Były to tak różne rejony jak Łuk Siekierkowski, pokolejowe tereny na Odolanach, otoczenie huty na Młocinach czy łęgi wiślane na Tarchominie i Żoliborzu.
Co podlegało badaniu, tak w szczegółach?
Pracowaliśmy w kilku zespołach. Część badaczy skoncentrowała się na badaniu usług ekosystemów, od kwestii hydrologicznych przez absorpcję pyłów, po badania gleby. Wykonane zostały badania potencjału przyrodniczego, który określa się obserwując chrząszcze z rodziny biegaczowatych. Na podstawie ich kondycji, można stwierdzić jakie są zasoby przyrodnicze na danym obszarze. Zinwentaryzowane zostały gatunki ptaków, owadów i roślin żyjących na analizowanych nieużytkach. Mój zespół natomiast zajmował się kwestiami społeczno-estetycznymi krajobrazu. Zatrudniliśmy 25 osób jako grupę reprezentatywną dla nowych mieszkańców okolic wybranych terenów.
Badanie prowadziliśmy metodą Visitors Employment Photography (VEP), która w skrócie polega na wysyłaniu ludzi w teren z zadaniem robienia zdjęć tych elementów krajobrazu, które uważają za ładne, ciekawe, ważne… pozytywnie nacechowane. W naszym wypadku uczestnicy badań używali telefonów komórkowych i aplikacji turystycznej, która lokalizuje zdjęcia oraz zapisuje trasę przejścia. Dzięki temu, mogliśmy zobaczyć jak dokładnie poruszają się ludzie po nieużytkach i gdzie tworzą się tzw. hotspoty czyli szczególnie lubiane miejsca. Dużym zadaniem było grupowanie zdjęć i ich analiza. Uczestnicy badań zrobili ponad 23 000 zdjęć na 25 terenach. Każdy z nich odwiedzili cztery razy w ciągu roku: wiosną, latem, jesienią i zimą.
Czego się dowiedzieliście z tych zdjęć?
Poznaliśmy w taki niedyskursywny sposób preferencje użytkowników. Na zdjęciach przeważały, i to znacząco, krajobrazy półotwarte, w literaturze anglojęzycznej nazwane parklands. One rzeczywiście występują dość licznie w krajobrazie Anglii, w regionach rolniczych, tradycyjnie związanych z wypasem zwierząt a w czasach prehistorycznych z wielkimi stadami wolno żyjących zgryzaczy. W takim otoczeniu widać kępy roślinności zielnej, pomiędzy nimi duże drzewa, ale nie formujące się w lasy. Parki angielskie wprost odwoływały się do takich widoków. Były przeniesieniem krajobrazu wiejskiego do parków otaczających majątki. Opiekę nad takim terenem przejmował ogrodnik, ponieważ nie prowadzono tam działalności rolnej.
Kolejny duży zbiór zdjęć przedstawiał wodę w różnych wariantach. Co znaczące wykonawcy zdjęć pomijali ślady działalności człowieka. Z jednym wyjątkiem. Wijące się w otoczeniu zieleni ścieżki okazały się bardzo fotogeniczne. Ta estetyka też odwołuje się do krajobrazów angielskich. W Anglii ścieżki są prawnie chronione. Nawet jeśli prowadzą przez prywatne tereny nie można ich zamykać, czy grodzić. Mają być dostępne dla wszystkich. Na zdjęciach pojawiało się też wiele detali, kwiaty, kora, gałęzie. Uwagę zwracały też typowe dla nieużytków dziwne obiekty, splątane, połamane drzewa, albo takie, które wrosły w siatkę ogrodzeniową. Na nieużytkach można zobaczyć to czego w parku nie uświadczymy – naturalną sukcesję. Nigdzie indziej nie zobaczymy szybkorosnących zagajników inwazyjnego klonu jesionolistnego – powyginanych i kruchych konarów o dziwnych kształtach. To robi wrażenie.
Co was zaskoczyło?
To, że ludzie chcą widzieć w nieużytku park. Z perspektywy przyrodniczej najcenniejsze wydawały nam się wszelkie gęstwiny, z dużą ilością martwego drewna. Takie fragmenty nazwaliśmy na potrzeby badania “miejskimi puszczami”. Dla przyrodników to najwyższe stadium sukcesji, gdzie nagromadzenie materii organicznej jest największe, co przekłada się na ilość wody w krajobrazie i żywności dla grzybów, owadów, ptaków ssaków. A jednak ze zgromadzonych materiałów wynika, że ludzie nie preferują takich krajobrazów. Zdjęcia z tej kategorii były daleko z tyłu jeśli chodzi o liczebność. Zastanawialiśmy się dlaczego ludzie chcą na nieużytkach odtworzyć Pole Mokotowskie, czyli angielski park.
Kolejnym preferowanym krajobrazem okazał się, przejrzysty las tzw. hundwald, w polskiej terminologii “jasna dąbrowa”, gdzie dawniej prowadzono półdziki wypas udomowionych turów i innych zgryzaczy. I tu również występują rozłożyste drzewa, niskie runo, duża przejrzystość. Taki widok też był ceniony przez naszych badanych, choć nie jest reprezentatywny dla nieużytków.
Jakie są wnioski z waszych badań?
Po pierwsze potwierdzenie, że nieformalne tereny zieleni są potrzebne mieszkańcom miast. Dają miejsce do wyciszenia, oddechu, szybkiego odłączenia się od męczącego, antropocentrycznego miejskiego krajobrazu. Są one traktowane na równi z krajobrazem zaprojektowanym. Taki jest generalny wniosek z naszych badań. Ludzie cenią obydwa rodzaje krajobrazu. Ważne są także wyniki badań porównawczych pod kątem przyrodniczym. Okazuje się, że pod względem usług ekosystemów, takich jak poprawa retencji, przeciwdziałanie efektowi wyspy ciepła, oczyszczanie powietrza i gleby, nieużytki zapewniają wyższy poziom tych usług w porównaniu do klasycznych terenów zieleni miejskiej. Wyższe są także wskaźniki bioróżnorodności.
Czy wnioski przełożyły się na wskazówki dla urzędników?
Wyprodukowaliśmy cztery raporty, które stanowią sporą księgę. Przygotowaliśmy także broszurę zatytułowaną Użyteczne nieużytki, która syntetyzuje wyniki badań. Podpowiedzi dla urzędu miasta opracowaliśmy w ramach kilku wariantów. Od nieużytku pełniącego funkcję biofiltra bez zdefiniowanej funkcji społecznej, przez park ekologiczny pełniący funkcje rezerwatu czwartej przyrody, po scenariusz parku społecznego, otwartego na oddolną działalność, sprawczość mieszkańców, gdzie zamiast odgórnego zarządzania zasugerowaliśmy management prowadzony przez organizację pozarządową, szkołę czy inną organizację publiczną lub ich konsorcjum.
Chcieliśmy również podkreślić, że nieużytki dają możliwość kreowania przestrzeni i rozwijania jej potencjału dla dobra wspólnego. Ten potencjał widać w terenie, na przykładzie choćby Ogrodu Społecznościowego Fort Bema. Z badań porównawczych, które prowadziłem w Berlinie i w Tallinie pojawiły się identyczne wnioski. Nieformalne tereny zieleni dają możliwość oddolnego kształtowania przestrzeni np. poprzez organizowanie miejsc spotkań. Dlatego tak łatwo wypatrzyć tam altany, paleniska, siedziska, itp. To chyba najbardziej powszechna i pierwotna forma samoorganizacji przestrzeni, kiedy trzeba wejść w przyrodę, zebrać opał a potem rozpalić ognisko.
Czy słuszne jest skojarzenie, że nieużytki najbardziej lubi młodzież?
Na pewno młodzież bardziej potrzebuje takich terenów niż seniorzy, i to nam wyszło ewidentnie w badaniach. Dla osób starszych takie tereny są mniej atrakcyjne z racji swojej niedostępności. Wywołują też u osób starszych lęk, związany z doświadczeniami wyniesionymi z innych czasów. Ważnym i dość powszechnym elementem warszawskich terenów nieformalnej zieleni są tory downhillowe budowane przez ekipy rowerzystów. Budują hopki, trasy, bandy, skręty – imponujące konstrukcje ziemne. Aktywni są także grafficiarze. Z badania ankietowego wiemy, że popularne jest zbieranie kwiatów, ziół czy grzybów. Każda z tych aktywności wiąże się oczywiście z pewnym ryzykiem zbyt dużej eksploatacji przyrody. Jeśli ktoś rozjeżdża rowerem teren cenny przyrodniczo albo sięga po gatunki chronione to robi się problem. Natomiast trzeba pamiętać, że poruszamy się w przestrzeni miejskiej, gdzie uznanie roli mieszkańców jest ważne dla zrozumienia nieużytków.
Jakie opowieści pojawiły się w kulturze wokół nieformalnych terenów zieleni?
To zależy od epoki o jakiej rozmawiamy. Na potrzeby doktoratu przygotowałem przegląd, po którym wyraźnie widać jak zmieniała się narracja dotycząca nieużytków w Warszawie. Niesamowite są teksty Mirona Białoszewskiego, który był wielkim fanem i piewcą urody nieformalnych terenów zieleni miejskiej. Co widać szczególnie w Chamowie, pisanym przez Białoszewskiego po przeprowadzce na Saską Kępę. Chodził po krzakach, wpadał w łopiany, zbierał bukiety i opisywał te mikrowyprawy z wielkim zachwytem. Właściwie napisał pean na cześć nieużytków.
Dużo dała mi kwerenda czasopisma Stolica. Widać jak formowało się stanowisko wydawcy i redaktorów. W czasach powojennych, zieleń nieformalna kojarzona była z odrodzeniem życia po koszmarach wojny. Na gruzach, popiołach i węglu wyrastały piękne i dorodne rośliny. Z relacji wynika, że roślinność wyjątkowo bujnie się rozwijała na zgliszczach. Po tym okresie pełnym pozytywnych relacji następuje nawoływanie do wielkich porządków. Trzeba posprzątać, pozbyć się wody z miasta, osuszyć wszelkie bajora i mokradełka, których w Warszawie było wciąż wiele w latach 50. i 60., na przykład staw przy Placu Unii Lubelskiej. Zasypywano je gruzem ze zburzonego miasta.
Ciekawy moment następuje w latach 80. Panuje kryzys gospodarczy, więc ludzie zaczynają masowo zakładać dzikie ogrody działkowe właśnie na nieformalnych terenach zieleni. Taki kompleks powstał chociażby na Łąkach Golędzinowskich, gdzie mieszkańcy wykarczowali łęgi pod działki. Na Siekierkach, na ulicy Bananowej, która przechodzi przez wał wiślany, do dzisiaj funkcjonuje taka „osada galów”, hybrydowa wieś z domami, kurami i samochodem stojącym bez kół na podporach z cegieł. Mimo, że to teren łęgów włączonych do sieci Natura 2000. Bardzo długo trwała batalia, żeby to siedlisko zlikwidować, jak widać nie udało się do dzisiaj. W latach 90. nastąpił okres wywożenia na nieużytki gruzu i wszelkich śmieci. Nadal widać te składowiska, które z czasem zamieniły się w zarośnięte pagórki. To był moment ogólnej zapaści usług publicznych. Kryzys społeczno-gospodarczym pod koniec przerodził się w ogólną kryminalizację.
W Warszawie bywało niebezpiecznie.
Co też znalazło swoje odzwierciedlenie w kinematografii. W „Długu” Krzystofa Krauze sceny morderstwa nagrano w otoczeniu wiślanych nieużytków. Drugi film pokazujący kryminalizację nieużytków to „Córki dancingu”. Gdzie syreny pożerają dwóch mężczyzn w okolicy spójni na Żoliborzu. To miejsce przez lata słynęło jako przestrzeń znana z prostytucji homoseksualnej. Im bliżej współczesności tym te narracje stają się pogodniejsze. Wraca afirmacja nieużytków, uznawanych za cenne kulturowo i przyrodniczo. Apogeum nastąpiło w trakcie pandemii. Znamienny w tym kontekście jest tekst Filipa Springera „My, naród, na trawie za garażem. Tego nam nie zamknęli. I nie zamkną”. To opowieść o człowieku, który celebruje teren nieużytku jako przestrzeń wolności i niezależności. Na pewnym etapie pandemii nieużytki były jedynym terenem otwartym, który można było odwiedzać pozostając w zgodzie z prawem. Obserwowałem wtedy jak dużo przybyło szałasów. Głównie robionych przez dzieciaki, które odcięte od szkół i parków organizowały sobie własne place zabaw.
Wróćmy jeszcze do wyników badań i rekomendacji. Czy, któryś z proponowanych przez Was scenariuszy wszedł w fazę realizacji?
Pracownia Dóbr Wspólnych i spółdzielnia CoopTech Hub, dwie organizacje, z którymi jestem blisko związany, poszły za ciosem, i realizujemy agripark społeczny na nieużytku przy moście Siekierowskim. Wydzierżawiliśmy od miasta trzy i pół hektara terenu po opuszczonych ogródkach działkowych i tworzymy tam Spółdzielczą Farmę MOST. Traktujemy to jako protopię, miejsce kolektywnego wprowadzania pozytywnych zmian, dlatego organizujemy MOST jako konsorcjum różnych grup, organizacji i osób zainteresowanych regeneracją przestrzeni miasta i uprawą. Przyroda jest na tyle istotnym elementem przedsięwzięcia, że powołaliśmy reprezentantkę osoby przyrodniczej, która zasiada w radzie spółdzielni, ma prawo veta i pilnuje aby uwzględniać jej interes w działaniach MOSTU.
Czym będziecie się zajmować w MOŚCIE?
Moim marzeniem jest stworzenie centrum rolnictwa regeneratywnego, które by pokazywało jak działania ogrodnicze mogą w sposób harmonijny funkcjonować w mieście i wspierać miejską przyrodę. MOST ma produkować żywność, doświadczenia i innowacje. Równolegle rozwijamy te trzy ścieżki działania. Teraz jest pierwszy rok, czas przygotowań przestrzeni uprawy i infrastruktury. Koncentrujemy się na metabolizmie farmy i jej samowystarczalności biologicznej. Wytwarzamy kompost z nawłoci i powoli zwiększamy bioróżnorodność miejsca. Chcielibyśmy aby nasza działalność emanowała na okolicę. Tuż za siatką ogrodzenia, po sąsiedzku, mamy duży kompleks ogródków działkowych. A wokół nas powstają wielkie osiedla.
Czy będzie tam miejsce dla dzikiej przyrody?
Oczywiście. Oprócz tego, że zależy nam na plonach, chcemy wspierać dzikość, która jest wokół. Pomiędzy polanami są zadrzewienia i zakrzewienia. Zagęszczamy je, żeby wzmocnić korytarze ekologiczne, które będą przyrodniczym kręgosłupem MOSTU. Pewnie zalęgną się tam ślimaki, a dziki zrobią sobie w nich tunele (śmiech). Ale myślimy też o hodowli lub dzierżawie owiec. Dużym problemem nieformalnych terenów zieleni, zwłaszcza terenów porolnych jest roślinność inwazyjna a szczególnie nawłoć, głównie kanadyjska, która potrafi całkowicie zdominować roślinność zielną z czym mamy do czynienia również na MOŚCIE. Jej obecność jest katastrofalna dla bioróżnorodności, ponieważ wypiera zdecydowaną większość lokalnych gatunków. Owce ponoć są jednym ze sposobów kontrolowania populacji nawłoci. Chcielibyśmy to przetestować. Traktujemy siebie, ludzi, jako element otaczającej nas przyrody. Przyjmujemy postawę aktywnego aktora, a nie tylko obserwatora. Szukamy równowagi między naturalną sukcesją a uprawą. To mi się wydaje ciekawym scenariuszem dla nieużytków.
Zdjęcie w nagłówku “Szałasy Warszawy I” autorstwa Macieja Łepkowskiego.